Opieka pediatryczna w Bolesławcu – w czasach PRL.

W nawiązaniu do niedawnego wpisu FB z informacją czytelniczki, która musiała wzywać, stojąc na dziedzińcu bolesławieckiego szpitala – pogotowie z Lubania, bo w Bolesławcu nie było dyżurującego pediatry – postanowiliśmy sprawdzić jak było kiedyś.

W latach 70 i 80-tych, czyli za tzw. komuny – oddział dziecięcy bolesławieckiego szpitala posiadał 60 łóżek (dla niemowląt i dzieci starszych). Leczono na oddziale dzieci od wieku niemowlęcego do 18-go roku życia. Na oddziale pracowało kilkunastu pediatrów (w tym kilku na pełnym etacie). Opieka pediatryczna obejmowała nie tylko leczenie dzieci hospitalizowanych, ale również pracę w poradniach dziecięcych – w tym w poradni dla dzieci chorych i dla dzieci zdrowych (szczepienia, profilaktyka i badania okresowe).

Niezależnie od tego każdy pediatra miał w mieście pod opieką jedną szkołę, jedno przedszkole i żłobek, gdzie bywał raz w tygodniu – średnio około 3 godzin. W szkołach istniała również stała opieka stomatologiczna z lekarzem stomatologii na pełnym etacie i oczywiście z wyposażonym gabinetem.

Czytaj dalej „Opieka pediatryczna w Bolesławcu – w czasach PRL.”

Wesele w oparach amoniaku

W MOSiR

Był anno domini 1979, gdy polski socjalizm, zmierzając do komunizmu utykał w kolejnych wybojach i koleinach – wtedy kolejny raz zmieniłem zatrudnienie, które było, jak również w przypadkach moich współrodaków – zakamuflowanym bezrobociem: Zostałem kierownikiem technicznym Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji z obowiązkiem utrzymywania w zdatności do użytku – wraz z brygadą podporządkowanych mi kilku robotników – zespołu basenów, sztucznego lodowiska, hoteliku wraz kampingiem.

O wadze tej instytucji na zewnątrz przesądzał nawis biurokratyczny w postaci dyrekcji, księgowości i działów w rodzaju: kadry, transport z jednym, ciągle niesprawnym żukiem (rodzaj furgonetki), a moi pracownicy mieli jako narzędzia: obcęgi – kombinerki, młotki i parę zdezelowanych kluczy i śrubokrętów. Wiary w siebie dodawał im krzepki brygadzista Marian, który nieodmiennie przełamywał wszelkie bariery, piętrzące się przed realizowanym akurat celem lub zwątpieniami brygady, twardym górnośląskim stwierdzeniem: Nie ma ciula na Wilima![1]

Czytaj dalej „Wesele w oparach amoniaku”