Wesele w oparach amoniaku

W MOSiR

Był anno domini 1979, gdy polski socjalizm, zmierzając do komunizmu utykał w kolejnych wybojach i koleinach – wtedy kolejny raz zmieniłem zatrudnienie, które było, jak również w przypadkach moich współrodaków – zakamuflowanym bezrobociem: Zostałem kierownikiem technicznym Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji z obowiązkiem utrzymywania w zdatności do użytku – wraz z brygadą podporządkowanych mi kilku robotników – zespołu basenów, sztucznego lodowiska, hoteliku wraz kampingiem.

O wadze tej instytucji na zewnątrz przesądzał nawis biurokratyczny w postaci dyrekcji, księgowości i działów w rodzaju: kadry, transport z jednym, ciągle niesprawnym żukiem (rodzaj furgonetki), a moi pracownicy mieli jako narzędzia: obcęgi – kombinerki, młotki i parę zdezelowanych kluczy i śrubokrętów. Wiary w siebie dodawał im krzepki brygadzista Marian, który nieodmiennie przełamywał wszelkie bariery, piętrzące się przed realizowanym akurat celem lub zwątpieniami brygady, twardym górnośląskim stwierdzeniem: Nie ma ciula na Wilima![1]

Czytaj dalej „Wesele w oparach amoniaku”

Tao powiatowe

Tao powiatowe. Coś jak yin i yang w starej, chińskiej, metafizyce. Wszystko ma swoje przeciwieństwo, jednak nigdy całkowite, a jedynie względne. Żadna rzecz nie jest nigdy w pełni Kwaśniewska ani całkowicie Romanowa. Każde z nich zawiera w sobie pierwiastek swojego przeciwieństwa. Ikona oddaje względność sił przyciągania powiatu do miasta i miasta do powiatu (chodniki), które osiągnęły kulminację pod postacią płotu. Siły te są od siebie zależne. Jedno nie może istnieć bez drugiego, tak jak dzień nie może istnieć bez nocy, światło bez ciemności, czy śmierć bez życia. Każde może jednak funkcjonować elegancko mając w dupie obywateli.

Tao Powiatowe – chodniki i płot w bezpośrednim sąsiedztwie nowej siedziby starostwa.

Karły, dwugłowe cielęta i owłosione kobiety

Miałem nie tak dawno niewątpliwą nieprzyjemność obejrzeć przez przypadek, w jednej z TV, najnowsze show, stanowiące oś zainteresowania krajowych elit intelektualnych, w chwilach gdy przypadkiem w siostrzanej stacji nie napawają się codziennym festiwalem charkania na Kaczyńskich. Program zatytułowany jest bodaj: “Mam talent” i jest współczesnym ucieleśnieniem objazdowych cyrków dziwolągów, które bawiły hołotę jakieś 200 lat temu. Eksploatowana do granic możliwości, od czasów Idola konwencja, w której szaraczki mogą pokazać się na wizji – stanowiąc jednocześnie tło dla sfilcowanych gwiazdek wylansowanych krajowym podciśnieniem w branży medialno-rozrywkowej.

Ach! No i jeszcze do tego wszystkiego sprawdzony już w starożytnym Rzymie motyw łaski, bądź niełaski dla wypuszczonego na arenę – jelenia. Klasyka gatunku.
Jednak niesmak, jaki budzi ten zestaw – gdy na scenę pcha się jakiś koleżka, którego pętają kaftanem bezpieczeństwa, kwartet klasyczny, który wijąca się w przerysowanych zachwytach aktorka Foremniak przerabia na półkurwia z cycem na wierzchu, zaś do 10-letniego tańczącego chłopca – Wojewódzki z Prokopem gadają o biustonoszach i plemnikach. Do kompletu Agnieszka Chylińska, jedna z najlepszych polskich wokalistek rockowych, symbol – swego czasu anarchii i nonkonformizmu, w jednej ławie z tymi pokrakami – wzruszająca się do łez, gdy jakaś 10 letnia dziewczynka – śpiewa, o zgrozo, pieśń z repertuaru Violetty Villas.

To nie jest tak, że pieniądze nie śmierdzą. Śmierdzą jak cholera. Ale są tacy, którym, choćby najpodlejszy smród gówna w życiu nie przeszkadza.

Trzeba mieć, rozumicie, nerw i gust, aby to oglądać.